„Jestem nie po to, aby mnie kochali i podziwiali, ale po to, abym ja działał i kochał. Nie obowiązkiem otoczenia pomagać mnie, ale ja mam obowiązek troszczenia się o świat, o człowieka”.
Janusz Korczak
Po latach pracy w różnego typu placówkach opiekuńczo-wychowawczych mogę z całą pewnością stwierdzić, iż jest to najtrudniejsza praca, jaką przyszło mi wykonywać. Byłam zatrudniona również w żłobku, przedszkolu, Ośrodku Adopcyjnym. Każde z tych miejsc wiąże się z wielką odpowiedzialnością za los dzieci, które nierzadko nie mogą wypowiedzieć się we własnym imieniu. We wszystkich tych miejscach należy wykazywać empatię, uważność i staranność. Jednakże praca w tzw. domu dziecka niesie ze sobą niezliczone trudności, które według mnie przezwyciężyć mogą jedynie nieliczni.
Wyobrażenia a rzeczywistość
Kiedy rozpoczyna się pracę w domu dziecka, często okazuje się, że wyobrażenia całkowicie rozmijają się z rzeczywistością. W moim przypadku dokładnie tak było. Wierzyłam, że wystarczy uważnie słuchać wychowanków, okazywać im troskę i stwarzać dla nich ciepły dom, by mogli uporać się z własnymi problemami. Miałam swoje ideały i, jak mi się wówczas wydawało, spore pojęcie o tej pracy – przecież moje doświadczenie zawodowe wcale nie było takie małe. Z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że nie zdawałam sobie sprawy z tego, co mnie czeka. Nie jest tu moim celem krytykowanie kogoś, lecz ukazanie trudności, z jakimi mierzą się wychowawcy.
Pierwszy dyżur
Właściwie każdy dzień przynosił nowe wyzwania. Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego „prawdziwego” dyżuru. Wystarczył jeden dzień, bym zrozumiała, że to, co robiłam dotychczas, było czymś zupełnie innym. Przejęcie całej odpowiedzialności za dzieci, trudne decyzje, świadomość bycia obserwowanym przez dyrekcję i koleżanki – to tylko nieliczne trudności. W rodzinnym domu dziecka panowała atmosfera „bycia w domu”. Każdy miał własną przestrzeń, mógł oddalić się od grupy, zaszyć we własnym kącie, gdy tego potrzebował. Pierwsza placówka, w której pracowałam, nie była taka. Wszystkim nam przyświecał ten sam ideał – stworzyć dla dzieci dom pełen ciepła, w którym każdy odnalazłby swoje miejsce. Jednak wykonanie tego zadania napotykało na liczne przeszkody.
Niekończące się kolonie
Placówka liczyła około trzydzieściorga dzieci. Ze względów organizacyjnych dzieci przebywające w dziesięcioosobowych grupach musiały niemal cały czas przebywać razem. Przypominało to pobyt na koloniach. Oczywiście wyjazd na kolonie jest z reguły czymś przyjemnym. Natomiast ciągłe życie w takim systemie już niekoniecznie. Wiele razy rozmawialiśmy z innymi wychowawcami o tym, że właśnie ten fakt braku intymności, poczucia odrębności, bycia jednostką jest dla nas przerażający. Dzieci o tej samej porze budziły się, jadły obiad, odrabiały lekcje… Miałyśmy przykaz, by nie zostawały same w swoich pokojach podczas dziennych dyżurów. Należało nieustannie organizować im czas: wspólne wyjścia na plac zabaw, zabawy. W wolne dni był obowiązek zorganizowania dla dzieci wyjścia poza placówkę. Oczywiście, całą grupą. Nie było zbyt wielu możliwości, by dzieci zajęły się same sobą, poleniuchowały tak, jak robi się czasem w sobotę, gdy się mieszka w domu rodzinnym.
Dyscyplina
Utrzymanie dyscypliny było dużym problemem. Na spokój w trakcie prowadzenia dyżurów kładła nacisk dyrekcja. Jest to zrozumiałe, gdyż brak dyscypliny uniemożliwiłby normalne funkcjonowanie wychowanków. Jednakże spowodowało to pewnego rodzaju rywalizację między wychowawcami o to, kto wzbudza największy respekt wśród wychowanków. Mam jednak wątpliwości, czy chodziło tu o respekt w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Nie wątpię, że praca ta byłaby niemożliwa, jeśli wychowawca nie cieszyłby się szacunkiem wychowanków. Jednak uważam, że do wzbudzania autentycznego szacunku nie można dojść na skróty. Prawdziwa droga do stania się autorytetem, mentorem dla wychowanków jest bardzo trudna i długa. Podstawową trudność stanowi fakt, iż w jednym miejscu spotykają się dzieci, które doświadczyły prawdziwych traum. Ich potrzeby wiele lat pozostawały niezaspokajane. Czasem nawet te najbardziej podstawowe – fizjologiczne. Wykształciły różnego rodzaju mechanizmy obronne. Niektóre na skutek swych przeżyć stały się cichutkie, wycofane, „nieistniejące”. Inne zaś zbuntowane, hałaśliwe i wciąż o coś walczące. Problemy tych dzieci nierzadko są podobne, a przeżycia mocno do siebie zbliżone. O dziwo, nie sprawia to, że darzą się one wzajemnym zrozumieniem. Rywalizacja staje się jeszcze większa – czyj dom rodzinny jest choć odrobinę lepszy, czyj tata mniej pije, czyja mama częściej przychodzi do placówki.
Wychowawca pracujący z dziećmi, których losy były tak trudne, musi okazać szacunek do historii dziecka, ale także do jego rodziny. Powinien pomóc dziecku w pogodzeniu się z tym, co je spotkało, w odnalezieniu spokoju. Do tego niezbędne jest indywidualne podejście i dużo czasu. Ale nie tylko to. Najważniejsze jest głębsze spojrzenie na sytuację dziecka.
Największe wyzwanie
Łatwo jest nam poczuć empatię i chęć niesienia pomocy dziecku skrzywdzonemu, gdy przedstawia ono nasze wyobrażenia – ciche, wychudzone, z dużymi smutnymi oczami. Taka postawa uruchamia w nas współczucie i opiekuńczość. Jednak w ten sposób zachowuje się jedynie część skrzywdzonych dzieci. Wychowankowie placówek w trakcie swojego niełatwego życia wypracowują różnego rodzaju schematy zachowań, które umożliwiają im przystosowanie się do warunków, w jakich żyją. Schematy te często nie wzbudzają współczucia dorosłych, lecz ich niechęć i gniew. Wówczas konieczne staje się przezwyciężenie własnej awersji, pragnienie zrozumienia zachowań dziecka, a przede wszystkim uświadomienie sobie, iż to dziecko jest tak samo cierpiące jak to „z dużymi smutnymi oczami”. Zachowania, jakie mam tu na myśli, to np. bardzo roszczeniowa, egoistyczna postawa, przebiegłość, manipulowanie innymi, hałaśliwość, wulgarność czy agresja. Jeśli wychowawca rzeczywiście chce pomóc dziecku, musi zrozumieć, że jego „egoizm” nie jest jedynie brzydką cechą, lecz stoi za nim coś więcej. Dziecko uczy się rozumieć potrzeby innych, gdy jego własne są zaspokajane. Jeśli natomiast wciąż jest lekceważone i odpychane, uczy się widzieć jedynie siebie. Nie stworzono przestrzeni do zrozumienia, na czym polegają prawdziwe relacje międzyludzkie.
Drogą na skróty jest stosowanie kar, wzbudzanie wśród wychowanków postrachu i chęci uniknięcia reprymendy. Prawdziwą drogą do stania się autorytetem jest podjęcie trudu stworzenia bezpiecznej atmosfery i nieunikanie wychowawczych wyzwań.
Dom dziecka w innej odsłonie
Kiedy zostałam przeniesiona do innej placówki, o wiele bardziej przypadły mi do gustu panujące tam zasady. Przede wszystkim mała grupa dzieci zamieszkująca w domu wyglądającym na jednorodzinny – bez żadnych oznakowań, tabliczek. Już sam ten fakt przywodził na myśl atmosferę domu rodzinnego. Mniej wychowawców i mniejsza wśród nich rotacja również pozytywnie wpływała na poczucie bezpieczeństwa u dzieci oraz atmosferę panującą wśród wychowawców. Dom zarządzany był przez osobę wrażliwą, pracującą z zamiłowaniem. Byłam zachwycona, iż osoba ta potrafiła przedłożyć rzeczywiste rozwiązanie problemów nad utrzymaniem sztucznego spokoju, który tak naprawdę jest tłumieniem emocji dzieci. Tu wychowankowie mogli rzeczywiście przeżyć kryzysy i w sposób niezagrażający innym oczyścić się z emocji. Wychowawcy darzyli dzieci zrozumieniem, mieli czas porozmawiać z nimi, stworzyć przyjazną atmosferę. W weekend razem z opiekunem gotowały obiady. W poprzedniej placówce pracowały kucharki, które podawały na stół gotowe posiłki. Dzieci miały bardzo ograniczone możliwości rozwijania samodzielności.
Jednak nie oznacza to, iż praca w tej placówce była łatwa. Już pierwszy dyżur, który odbywał się w nocy, dał mi w kość. Dzieci mają potrzebę sprawdzenia wychowawcy, zbadania granic – zaznaczenia oraz bronienia swojej pozycji. Właśnie do mnie dzieci miały żal o odejście poprzedniej opiekunki, tej, którą zastąpiłam. Przez pierwsze dni, gdy prosiłam o coś któregoś z wychowanków, nieustannie słyszałam: „Pani Marta była lepsza. Szkoda, że już jej nie ma”. Sukcesem w takiej sytuacji jest zdystansowanie się i zrozumienie prawdziwego sensu tych słów. Konieczna jest tu praca nad samym sobą, nad własnym poczuciem wartości. Na szczęście, mimo iż takie słowa były bolesne, wiedziałam, że tak naprawdę oznaczają żal, pewnego rodzaju żałobę związaną z odejściem dobrze znanego wychowawcy. Ponadto dzieci muszą dać wyraz swojej złości z powodu własnej sytuacji. Warto w takiej chwili odpowiedzieć: „Musi ci być bardzo przykro z powodu odejścia pani Marty. Mam nadzieję, że my również znajdziemy wspólny język”. Jednakże prawda jest taka, iż wychowywanie się w domu dziecka ma niewiele wspólnego z normalnością. Kiedy dziecko zamiast opieki mamy i taty otrzymuje opiekę obcych mu osób – innych rano, popołudniu i w nocy – bardzo ciężko jest zaspokoić jego potrzebę przywiązania, przynależności i bycia bezpiecznym.
Kim jest dobry wychowawca?
Wiele zależy od organizacji domów dziecka, ale najwięcej od pracujących w nich ludzi. W jednej i drugiej placówce spotykałam wspaniałych wychowawców. Ten, kto długo pracował w domu dziecka, wie, że pod tym pojęciem kryją się najprostsze pozornie rzeczy. Po czym rozpoznać dobrego wychowawcę? Nie szuka poklasku dla siebie, lecz ulgi dla dzieci. Nie satysfakcjonują go szybkie, ostre rozwiązania trudnych sytuacji. Na każdą sytuację patrzy wieloaspektowo. Szuka nietuzinkowych rozwiązań. Po pierwszej porażce nie mówi: „odpuszczam, przecież próbowałem”. Walcząc o wychowanków nie poddaje się po pierwszym „nie” ze strony dyrekcji, szkoły, instytucji. Nie ma łatwości oceniania rodziny wychowanka – nie mówi „pijacy, śmierdziele, nieudacznicy”.
Pamiętam Anię, dla której nic nie stanowiło problemu, gdyż na dyżurze nie stawiała na pierwszym miejscu swoich potrzeb. Opiekując się w pojedynkę grupą kilkulatków zabierała je zimą na sanki. Cierpliwie wiązała śniegowce, ubierała kombinezony. Nie mówiła: „To za dużo zachodu jak dla jednej osoby”. Nie przejmowała się, gdy koleżanki mówiły: „I po co to robisz? Potem kierowniczka nam też będzie kazała. Nie lepiej włączyć im bajkę?”.
Pamiętam Dorotę, która zamiast starać się na siłę utrzymać ciszę, nie dopuszczała do nadmiernego hałasu prowadząc z dziećmi ciekawe rozmowy. Nie wstydziła się mówiąc: „Jestem z tych wychowawców, którzy muszą czasem powtórzyć trzy razy, zanim dzieci posłuchają”. Autentycznie interesowało ją to, co chcieliby robić wychowankowie, a nie to, co będzie dobrze wyglądało w oczach dyrekcji i innych pracowników placówki.
Byli też wychowawcy, którzy nawet w niesprzyjających warunkach starali się stworzyć dzieciom namiastkę domu. Prosili panie kucharki, by na śniadanie nie podawały gotowych kanapek, lecz tylko produkty do ich wykonania. Ważniejsze od czystości i porządku było zapewnienie dzieciom normalnych warunków do rozwijania się. To właśnie takie zwyczajne zachowania bywają czasem najcenniejsze.