5 lutego br. w Ośrodku Rozwoju Edukacji odbyła się konferencja z okazji jubileuszu istnienia programu Szkoła dla Rodziców pt. „Szkoła dialogu z dziećmi. Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały, jak słuchać, żeby dzieci do nas mówiły”. Konferencję uświetniła swoją obecnością Joanna Faber, amerykańska nauczycielka, dyplomowana specjalistka w zakresie edukacji i współautorka (wraz z Julie King) książki Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały. Poradnik przetrwania dla rodziców dzieci w wieku 2–7 lat. Prywatnie – córka Adele Faber, autorki serii słynnych książek o dialogu z dziećmi. Zapraszamy do lektury wywiadu z Joanną Faber.
Anna Jarmuszkiewicz: Czym książka różni się od książek Pani matki, Adele Faber? Jaka była geneza jej powstania?
Joanna Faber: Moja przyjaciółka, Julie King, i ja prowadziłyśmy wiele warsztatów na temat wychowania dzieci. Zauważyłyśmy, że rodzice zaczynają przychodzić na zajęcia, kiedy ich dzieci osiągają wiek około 2 lat. Wszyscy wiemy, że dzieci w tym wieku są bardzo spontaniczne, mają dużo energii, a ich zachowania są jeszcze mało logiczne. Z drugiej strony rodzice mają już wobec nich sporo oczekiwań. Mówią: „Zrób to!”, „Nie skacz po łóżku”, „Nie szczyp brata!” itd. Marzą przecież o posłusznych dzieciach.
Pod wpływem tych refleksji Julie zasugerowała, abyśmy napisały książkę, która będzie lepiej odpowiadać na problemy rodziców małych dzieci i która przekaże im odpowiednie umiejętności. Moim zdaniem nie był to dobry pomysł, bo moja mama napisała na ten temat dużo książek. Jednak moja koleżanka nie chciała ustąpić. Powiedziała, że skoro sama pracuje z dziećmi z zaburzeniami ze spektrum autyzmu i z innymi zaburzeniami sensorycznymi, można naszą książkę wzbogacić o tę problematykę, co już będzie ją różnić od publikacji A. Faber i E. Mazlish1. Chciałyśmy również ułożyć zawartość książki inaczej niż dotychczas. Nie według klucza konkretnych umiejętności dziecka, ale poprzez zagadnienia, które stanowią problemy, np. agresja wobec rodzeństwa, problemy z zasypianiem, kłótnie o jedzenie itp. Później także wydawcy i moja mama zaczęli wywierać na mnie presję, gdyż uważali, że taka książka może pomóc wielu ludziom.
Książka ma charakter poradnika, który proponuje konkretne narzędzia. Nie trzeba więc czytać jej w całości, lecz od razu przystąpić do lektury rozdziałów, które w danym momencie poruszają palące problemy wychowawcze. Uważamy, że ludzie lepiej uczą się z przykładów w formie opisu przypadku niż z teorii. Chętniej wówczas podejmują próby zastosowania narzędzi przedstawionych w książce. To użyteczne rozwiązanie, gdyż kiedy dzieci doprowadzają rodzica do ostateczności, chce on jak najszybciej skorzystać z praktycznych rozwiązań.
– Jakie problemy najczęściej zgłaszają rodzice?
Wielu rodziców ma problemy z dziećmi przy posiłkach. W końcu zadaniem rodzica jest zadbanie o to, aby dziecko jadło i aby jego dieta była urozmaicona. Często więc muszą „targować się” z dzieckiem: „Jeśli zjesz brokuły, dostaniesz deser” albo uciekać do innych podstępów. Najtrudniejsze jednak do opanowania przez rodziców są relacje między rodzeństwem. Rodzice chcą, aby dzieci się kochały, a one często się ranią.
– Najwięcej kontrowersji wzbudza w dyskusji pomiędzy rodzicami różnica między karaniem dziecka a ponoszeniem przez nie konsekwencji swojego postępowania. To przecież też kara, a karać się nie powinno – tak zaleca lektura. Na czym polega ta różnica?
Różnica pomiędzy naszą książką a książkami mojej matki jest taka, że koncepcja ponoszenia konsekwencji przez dziecko jako zasada została wyeliminowana. Nie oznacza to, że mamy nie podejmować działań w tym zakresie, tylko dostosowywać je do rozwoju dziecka. Tu posłużę się przykładem. Gdy mój syn miał 2 lata, dostał od moich rodziców klocki, ale nie mógł opanować potrzeby wyrzucania ich przez okno na ulicę. Oczywiście w tej sytuacji mogłam „wyciągnąć konsekwencję”: dać mu klapsa, postawić do kąta albo też rzucić w niego klockiem, żeby poczuł na własnej skórze, jak to jest. Wtedy czułby złość lub rozżalenie. I w ten sposób niczego by się nie nauczył. W takiej sytuacji, podczas warsztatów, mówimy rodzicom, że trzeba podjąć inne działanie – zabrać dziecku klocki, co nie oznacza karania, nie jest konsekwencją, lecz ochroną otoczenia i samego dziecka.
Dlatego zamiast wprowadzania kary – z racji, że dziecko nie mogło opanować swojej potrzeby rzucania – postanowiłam zmienić postępowanie i dałam mu coś znacznie bezpieczniejszego – papierowe samolociki. W tym konkretnym przypadku dziecko nie było rozwojowo gotowe do zabawy klockami. Syn w rezultacie był zadowolony z takiego obrotu rzeczy – mógł nadal rzucać! Klocki dałam mu rok później, kiedy nie miał już potrzeby nimi uderzać. Podobnie jest z narzędziami przedstawionymi w naszym poradniku – działają tylko wtedy, gdy są odpowiednio dobrane do stopnia rozwoju dziecka.
Automatyzm kary i wyciągania konsekwencji często prowadzi do niepożądanych efektów. Przytoczę przykład, o którym pisała lokalna prasa w miejscowości, w której mieszkam. Podczas alkoholowej zabawy nastolatków jeden z nich odniósł obrażenia – niefortunnie upadł z powodu spożycia alkoholu. Pozostali uczestnicy zabawy uciekli bojąc się poniesienia kary, gdyż nielegalne picie małoletnich jest traktowane jako przestępstwo. Nie zawołali pogotowia ratunkowego. Strach przed karą był silniejszy niż potrzeba pomocy koledze. Ich kolega zmarł. Obawa przed konsekwencjami jest bardzo destrukcyjna. Wszyscy byliśmy tym przerażeni. A przecież za każdym razem, gdy dziecko robi nieprawidłową rzecz, karzemy je. Myślimy, że to nauczy je odróżniać dobro od zła. Jednak w rezultacie uczymy je unikania odpowiedzialności za swoje postępowanie.
W tym kontekście opowiem też historię mojego syna, która miała miejsce, kiedy był w 5 klasie. Nauczyciel wyszedł na chwilę z sali szkolnej. Ktoś strącił z biurka szklaną kulę śnieżną, która spadła i rozbiła się na drobne kawałki. Dzieci uciekły, a mój syn, który jej nie strącił, postanowił pozbierać odłamki szkła i wyrzucić je do śmietnika. Gdy nauczyciel wrócił, zaczął na niego krzyczeć: „Zbiłeś kulę śnieżną! Jesteś złym chłopcem! Poniesiesz konsekwencje”. Syn próbował się tłumaczyć, ale nauczyciel nie chciał słyszeć ani słowa. Dan wrócił do domu płacząc. Zaczęłam zastanawiać się nad tym, dlaczego tylko on spośród dużej grupy dzieci zachował się odpowiedzialnie i naprawił błąd, a wszystkie pozostałe obawiały się konsekwencji i uciekły. Być może jako jedyny spośród nich był wychowywany bez groźby kary. Chociaż był to dla niego trudny dzień, ja byłam bardzo dumna. Niektórzy uważają, że wychowywanie bez kary to postawa pobłażająca dziecku. Jednak w rzeczywistości uczymy je rozwiązywać problemy i zachowywać się odpowiedzialnie, bez strachu przed karą.
– Jak egzekwować od dziecka jego zobowiązania lub reagować na niewłaściwe zachowania, jeśli nasze argumenty nie skutkują? Na przykład co zrobić, jeżeli dziecko nie chce chodzić do przedszkola, urządza codziennie awantury?
Na naszych warsztatach byli rodzice, którzy mieli ten problem. Ich dziecko wolało zostawać w domu i cały dzień bawić się w piżamie. Codziennie rano krzyczało, że nigdzie nie pójdzie, bo nie lubi chodzić do przedszkola. Rodzice zwykle w takiej sytuacji przekonują dziecko, że jak już tam dotrze, to będzie zadowolone. Jednak im bardziej je przekonują, tym bardziej jest poirytowane. Każdego ranka powtarza się ta sama kłótnia.
Podczas warsztatów rozważaliśmy ten problem i zachęciłyśmy jednego z rodziców, aby spróbował postąpić zgodnie z zasadą akceptowania uczuć dziecka. Rodzic następnego dnia zamiast zapewniać dziecko: „Będzie ci się podobało w przedszkolu”, powiedział: „Nie jesteś dziś w nastroju, aby iść do przedszkola, bo chcesz zostać w domu i bawić się klockami”. Dziecko odpowiedziało na to: „Tak, właśnie tak”. „Bardzo bym chciał, żebyś mógł zostać w domu w piżamie i bawić się klockami” – powiedział następnie rodzic, a dziecko ponownie przytaknęło. „A teraz chodźmy do przedszkola” – dodał. Okazało się, że tym razem dziecko bez większego oporu pozwoliło zaprowadzić się do przedszkola. Ten dialog codziennie zaczął zastępować wcześniejsze poranne kłótnie. Zamiast mówić dziecku, że czuje ono coś innego, niż czuje w rzeczywistości, wystarczyło zaakceptować jego uczucia. Gdy dziecku stwarza się możliwość wyrażenia swoich uczuć, uwalnia się od emocji, co pozwala mu zrobić to, czego się od niego oczekuje. Moja mama zawsze mówiła – jak złe emocje zostaną wyrażone, nadejdzie czas, aby pojawiły się te dobre. Dlatego musimy uwzględniać uczucia dzieci, pozwolić im je przeżywać. Kluczem w dialogu jest empatia. Żaden dorosły nie będzie zadowolony, gdy będzie narzekać na przykład na zmęczenie, a znajomy powie mu: „Przesadzasz, na pewno nie jest tak źle, nie masz powodu być zmęczonym”. Wtedy oczekuje się raczej potwierdzenia swoich emocji, a nie – pouczania. Tak samo jest z dziećmi i trzeba o tym pamiętać.
Dlaczego więc zaprzeczamy dzieciom? Boimy się zaakceptować złe uczucia, bo myślimy, że wtedy będą się one rozrastać, utrwalą się, więc na wszelki wypadek wolimy je tłumić. Ale gdy je zaakceptujemy, doświadczamy ulgi. Nie jest to łatwe. Nikt nie może oczekiwać od siebie, że będzie doskonałym rodzicem. Zawsze trzeba dawać drugą szansę i sobie, i dziecku. Należy zawsze przebaczać dziecku i zawsze przebaczać sobie. Warto powtarzać: innym razem zrobię to w inny sposób.
– Czy mężczyźni-ojcowie zgłaszają inne problemy wychowawcze niż kobiety-matki? Jakie na przykład?
Kiedyś na warsztaty przychodziły najczęściej kobiety, teraz to się zmieniło. Czasem mężczyźni stanowią większość uczestników. Dzieje się tak, ponieważ obecnie mężczyźni bardziej włączają się w wychowanie dzieci.
Wśród pytań, które zadają uczestnicy warsztatów, mężczyźni częściej niż kobiety pytają o kwestie dyscypliny i karania. Mężczyznom często trudniej jest zrozumieć, że nie powinno się karcić dzieci. Ale gdy spróbują postępować inaczej, zauważają, że jest znacznie lepiej. Z kolei mężczyźni bardziej lubią się bawić, wygłupiać i wykorzystywać te cechy w łagodzeniu konfliktów z dziećmi. Każdy wybiera te umiejętności i narzędzia, które lubi najbardziej. Kobiety czasem zachowują się w sposób zbyt zautomatyzowany – wydają rozkazy typu: „muszę założyć ci to”, „musisz zjeść tamto” i zapominają o prawdziwym kontakcie z dzieckiem. Ale w sumie jest więcej indywidualnych różnic niż stereotypowych, trudno byłoby je wymienić.
– Jakie widzi Pani potrzeby zmiany w obszarze, w którym Pani działa? Czy jest coś, na co chciałaby Pani mieć wpływ?
Gdybym miała możliwość wpływać na szkoły, chciałabym, żeby dzieci mogły spędzać w szkole czas aktywniej, mniej siedzieć w ławkach. To nie mit – badania pokazują, że dzieci lepiej uczą się przez zabawę i czynności ruchowe niż ucząc się teorii. Gdy zmuszamy je, aby się „zachowywały” tak, jak rozumieją to dorośli – tak naprawdę wymuszamy na nich, aby działały niezgodnie ze swoją naturą.
Po drugie – nauczyciele mogliby zadawać dzieciom mniej zadań domowych. Prace domowe są jednym z największych stresów rodziców. Gdy wszyscy – rodzice i dzieci – wracają do domu wieczorem, szybko coś jedzą, bo muszą siadać do kolejnej pracy i odrabiać lekcje. To wielkie zmaganie. Przed uczestnictwem w naszych warsztatach rodzice najczęściej myślą, że problem ten dotyczy indywidualnie „tylko” ich dziecka. Na warsztatach okazuje się, że nie są wyjątkami, a zjawisko jest powszechne. Gdybym mogła, sprawiłabym, żeby nie było prac domowych dla małych dzieci. Ale nie mam tej magicznej mocy, niestety. Jednak można działać metodą „małych kroków”. W czasie warsztatów przekonuję rodziców, że mogą znacznie więcej, niż im się wydaje. Na przykład wiemy z podstawy programowej, że w 2 klasie dzieci powinny przeznaczać maksymalnie 20 minut na realizację zadań domowych. Doradzam rodzicom, żeby ustawili stoper na 20 minut i po tym czasie powstrzymali dziecko przed dalszym odrabianiem lekcji. Powinni, dzieląc się swoimi obserwacjami, dać informację zwrotną nauczycielowi, że zadań jest zbyt dużo, nie da się ich zrobić w założonym czasie. Warto też zwrócić uwagę na to, że dzieci mają za mało ruchu spędzając czas na siedzeniu w ławce przez kilka godzin, a potem nad lekcjami w domu. W ten sposób pozbawia się je naturalnej ekspresji, uwolnienia nagromadzonej energii, co nie sprzyja ich zdrowiu.
Trzeba pamiętać, że nauczyciele także są pod presją. Sama jestem nauczycielką, więc wiem, jak to jest. Nauczyciel musi uwzględniać dobro dzieci, uwagi rodziców, wymogi administracji, a często nie jest to możliwe.
– Jakim przesłaniem mogłaby się Pani podzielić z naszymi Czytelnikami – wychowawcami i rodzicami?
Często jesteśmy tak pochłonięci licznymi rzeczami, które musimy robić, że nasz kontakt z dzieckiem ogranicza się do wydawania poleceń, że ma coś zrobić albo czegoś nie robić. Serdecznie zapraszam Czytelników „Remedium”, by podjęli wyzwanie: coś jakiś czas spróbować przeżyć dzień bez wydawania dziecku rozkazów, A zamiast tego rozmawiać z nim o uczuciach, poczytać książkę czy po prostu pobawić się.
Dziękuję za rozmowę.
Książka Jak mówić, żeby maluchy nas słuchały. Poradnik przetrwania dla rodziców dzieci w wieku 2–7
J. Faber i J. King ukazała się w styczniu 2018 r. nakładem wydawnictwa Media Rodzina w przekładzie B. Horosiewicz.
1 Publikacje A. Faber i E. Mazlish dostępne w języku polskim ukazały się nakładem wydawnictwa Media Rodzina: Jak mówić, żeby dzieci słuchały, jak słuchać, żeby dzieci mówiły; Wyzwoleni rodzice, wyzwolone dzieci; Jak mówić, żeby dzieci się uczyły; Rodzeństwo bez rywalizacji; Jak mówić do nastolatków, żeby nas słuchały, jak słuchać, żeby do nas mówiły.