Utrata bliskiej osoby zajmuje pierwsze miejsce na popularnej „skali stresu” Holmesa. Znajduje się na niej około 20 haseł obrazujących trudne dla człowieka sytuacje, będące źródłem przykrych do zniesienia emocji. Skala Holmesa nie jest, ściśle biorąc, „skalą smutku”, bo stawia przed sobą nieco inny cel: przedstawić w kolejności – od największego do najmniejszego – wydarzenia, budzące najwięcej naszych nieprzyjemnych emocji, bez względu na ich rodzaj – smutek, lęk czy złość. Co oznacza, że często są to wydarzenia skłaniające ludzi do przeżywania także różnych mieszanek tych nieprzyjemnych emocji, nazywanych popularnie „stresem”. Na szczycie hierarchii stresu znajduje się smutek, który należy do kategorii strat – nie zaś np. „ograniczeń” (które owocują złością) albo zagrożeń (prowadzących do lęku).
Nie przypadkiem słowo „śmierć” i słowo „strata” są dwoma odrębnymi słowami, mającymi osobne zakresy znaczeniowe. Śmierć bliskiej osoby jest na ogół wydarzeniem, które może zakłócać – czasem bardzo poważnie – wiele różnych aspektów życia tych, którzy przy nim pozostali. Mogą tam znajdować się także elementy różnych zagrożeń – wynikające np. z utraty lub ograniczenia środków utrzymania, wsparcia emocjonalnego lub współpracy zawodowej – w zależności od tego, jaką rolę (albo role) – odgrywała w naszym życiu osoba zmarła. Śmierć w krańcowy sposób „utrudnia” (bo uniemożliwia) dalsze porozumienie. Ma to znaczenie zwłaszcza w sytuacjach, gdy osoba żyjąca czuła się pokrzywdzona w relacji lub niezrozumiana przez osobę zmarłą.
Wydaje się, że żaden inny rodzaj straty, jaki może nas dotknąć, nie będzie już tak radykalny. Z definicji bowiem wynika, że każda inna strata może być już tylko częścią tego rodzaju „strat ostatecznych”, jak wyżej wymienione. Utrata pracy, strata części gotówki na giełdzie lub zerwanie stosunków z dotychczasowym przyjacielem – rzadziej prowadzą do krańcowych przeżyć. To zaś, co łączy wszystkie rodzaje strat – począwszy od tych największych, skończywszy zaś na zgubieniu drobnej kwoty pieniędzy albo utracie okazji na lepszą pracę – to uczucie smutku, przygnębienia, nieodłącznie związanego ze stratą. Ale – podobnie jak sama strata – przybierającego adekwatne do niej rozmiary.
Praca ze stratą
Jak więc radzić sobie ze smutkiem, zwłaszcza tym wielkim, wynikającym z poważnych strat? Do odpowiedzi na to pytanie przyda nam się założenie, że to nie emocja jest problemem: problemem jest strata, nie zaś towarzysząca tej stracie emocja. Gdzie tkwi rozwiązanie? Przepis jest ciągle ten sam: zajmij się problemem, nie emocją. To nie znaczy, że masz popaść w drugą skrajność i nie zauważać emocji, ignorować ją czy udawać, że czujesz coś innego niż właśnie smutek, a może wręcz rozpacz. Zatem: co robić z emocjami? Odpowiedź brzmi: nic. Po prostu je czuć. Co zaś robić z problemem? Szukać rozwiązania, a następnie wcielać je w życie.
W wypadku straty rozwiązaniem jest przede wszystkim jej zrekompensowanie – odrobienie, zredukowanie, wyrównanie, zniwelowanie, zlikwidowanie, odzyskanie utraconych wartości. Oczywiście, w tym miejscu pojawia się problem strat nieodwracalnych, takich jak np. utrata bliskich osób. Ale nie mieszajmy za szybko tych dwóch rodzajów sytuacji. Przede wszystkim bowiem straty nieodwracalne to tylko część strat, z jakimi możemy mieć do czynienia. Nie warto zatem tracić z pola widzenia podstawowej strategii radzenia sobie z problemem, jaką jest skupienie się na zredukowaniu straty czy „naprawianiu” sytuacji. Zwłaszcza że w jakiejś mierze dotyczy to także i tych strat, które uważamy za nieodwracalne. Słyszy się bowiem przecież czasem, że niektórzy – w całkiem dobrej wierze, a nierzadko i z dobrym skutkiem – starają się zastąpić, przynajmniej „w jakimś stopniu” zmarłą osobę. I nie jest to rzecz pozbawiona sensu, choć obie strony są świadome, że nie da się tego zrobić „do końca”. Owszem, czym innym jest zrekompensować stratę w stu procentach, czym innym zaś jedynie „w jakiejś mierze”. Gdybyśmy zawsze mieli wybór: dostać wszystko czy tylko część – zapewne zawsze wybieralibyśmy „wszystko”. Ale jeśli wybór odbywa się pomiędzy: albo część, „trochę”, albo nic – wtedy wielu może dojść do wniosku, że woli przynajmniej trochę.
Kiedy straty nie da się wyrównać, zastąpić czymś innym, wówczas należy ją zaakceptować. To jednak, co proste jest do sformułowania, nie zawsze bywa równie proste w realizacji. Zaakceptowanie straty – zwłaszcza takiej, która ma dla kogoś znaczenie – wymaga w istocie jakiejś zmiany w hierarchii wartości danej osoby. Bez zmiany tego znaczenia – sposobu traktowania tej sytuacji i potrzeb – nie będzie możliwa akceptacja straty.
Zaakceptowanie – pogodzenie się – z naprawdę dużymi stratami, to procesy trwające czasem kilka lat. Rzecz w tym, że tempa naszych wewnętrznych procesów nie da się dokładnie przewidzieć ani zaplanować. Możemy co najwyżej podejmować próby tego rodzaju, że będę: o tym rozmawiał, to analizował, myślał o tym, czytał na ten temat. A to wymaga decyzji, bo przecież rozpowszechnionym sposobem reagowania na poniesione straty czy na przeżywane emocje są raczej uporczywe próby „niemyślenia” i „zapomnienia” o tym, co nas dotknęło. Oznacza to jednak powstrzymywanie wewnętrznego procesu zmian i konserwowanie wypartego smutku. Ale smutek wyparty nie znika, lecz – jak sugeruje samo określenie – ulega jedynie „przemieszczeniu” do głębszych partii naszej psychiki.
Smutek przemieszczony, nieprzeżywany bezpośrednio i świadomie daje jednak o sobie znać w inny sposób. W jaki? Najkrócej ujął to Scott Peck, psychoterapeuta i psychiatra w swojej bestsellerowej książce Droga mniej wędrowana, dając przy okazji krótką definicję depresji: depresja to wyparty, nieprzeżywany smutek. Można więc powiedzieć, że „karą” za to, że nie chcemy przeżywać smutku – gdy to akurat właśnie smutek jest jedyną emocją, adekwatną do naszej sytuacji – jest nieokreślony i niezrozumiały stan „beznadziei” i czarnego widzenia rzeczywistości, zwany depresją. Jednak, jak ma się stać zrozumiały, gdy nie staramy się go zrozumieć. Ale czy można uciec od czegoś, co jest wewnątrz nas? Dlatego, gdy pogrążony w depresji człowiek zwraca się w końcu po pomoc do psychoterapeuty, ten proponuje drążenie smutnych i trudnych tematów, by dotrzeć do sedna problemu i źródła smutku. Wtedy – bywa – nastrój „chorego” się pogarsza, bo wreszcie zaczyna on przeżywać to, co ma do przeżycia. A w tym momencie nie może to być radość, bo tym, co czeka na przeżycie, są głębokie czasem pokłady zakonserwowanego smutku – a przy okazji także i innych, nieprzyjemnych emocji: złości, lęku, rozczarowania, zawodu, niespełnionych nadziei.
Psychoterapia: sposób na pogorszenie nastroju?
Pacjent, który zaczyna przeżywać autentyczne emocje będzie często, i dużo, rozpaczać i płakać. To może zaniepokoić jego otoczenie lub jego samego i nasunąć mu myśl, że teraz czuje się jeszcze gorzej niż przed terapią. I jeśli w porę nie otrzyma wyjaśnienia tego „dziwnego” zjawiska, może przerwać terapię. Może też być do tego namawiany przez swoje otoczenie, które podsyca jego wątpliwości: „a cóż to za pomoc, od której zrobiło ci się jeszcze gorzej, niż było”. Wtedy zapada decyzja o rezygnacji z terapii, w miejsce której wprowadza się leki. Czasami odpowiednio dobrane specyfiki zaczynają pomagać w oczekiwany sposób, „uspokajają”, „poprawiają nastrój”, „odpędzają smutek”. Sytuacja wraca do punktu wyjścia: „wróg”, jakim jest smutek, zły nastrój został na nowo wystawiony do przedpokoju. Niestety – nie zniknął. Czeka tam na swoją kolej. I tak długo, jak jego kolej nie nadchodzi – procentuje depresja, która się pogłębia. Ale w końcu nawet leki mogą okazać się za słabe, aby spacyfikować stale się powiększający, „podziemny” zbiornik wypieranego, nieprzeżywanego na bieżąco smutku. Wtedy może nastąpić drugie podejście do psychoterapii albo próba samobójcza. Czasem – i jedno, i drugie, w różnej kolejności.
Czuć to, co się czuje
Czas zatem zwrócić uwagę na trzeci element strategii postępowania wobec smutku, który chronologicznie rzecz biorąc jest w zasadzie pierwszym. Do tej pory zdołaliśmy powiedzieć o dwóch: pierwszym było docieranie do sedna sprawy, czyli do problemu, którym w tym wypadku jest strata czy utrata czegoś bądź kogoś (ważnej osoby). Następnym było rozwiązywanie tego problemu poprzez dążenie do zredukowania straty albo jej zaakceptowanie. Często zresztą były potrzebne obydwa te podejścia jednocześnie, choć w różnych proporcjach, w zależności od rodzaju straty i od stopnia obiektywnych możliwości jej redukcji (bądź braku takich możliwości). Zaś trzecim, towarzyszącym tym działaniom zjawiskiem, niezbędnym i wręcz koniecznym na każdym etapie postępowania jest przeżywanie smutku. Wynika to z faktu, że jakakolwiek próba zbliżenia się do własnego problemu, zajęcia się nim, oznacza automatycznie uruchomienie także sfery emocjonalnej, nie zaś tylko intelektualnej. Nie da się myśleć o rzeczach smutnych, a jednocześnie przeżywać spokój albo radość – bo emocje inne niż smutek są zarezerwowane dla innych sytuacji i innych doświadczeń. Już samemu procesowi uświadamiania sobie straty, jak też szukaniu rozwiązania problemu nieuchronnie musi towarzyszyć smutek – i to właśnie jest naturalny stan emocjonalny w tej sytuacji.
Aby mogły pojawić się inne emocje niż smutek, najpierw dana sytuacja musi ulec zmianie. Jeśli nie chcemy czegoś przeżywać – to nie da się tego osiągnąć inaczej, niż tylko przez eliminację zarówno myślenia, jak i działań związanych z danym problemem. Emocje nie dają się oszukać i nie dadzą nam spokoju, dopóki nie zajmiemy się tym, o czym usiłują nam powiedzieć.
Autor jest psychoterapeutą, trenerem psychologicznym, coachem. Specjalizuje się w warsztatach dotyczących kompetencji osobistych i społecznych