Traktować emocje nie jako problem, lecz jako wskaźnik, sygnał problemu, to pierwszy krok na drodze do sensownego i racjonalnego „zarządzania” emocjonalną sferą własnego funkcjonowania. To z kolei jest podstawą skutecznych zachowań, prowadzących do satysfakcjonujących efektów. Choć oczywiście nie jest to jeszcze wiedzą wystarczającą, jednak bez niej „ani rusz”. Podobnie jest ze świadomością emocji: jeśli zrobiliśmy dobry początek, to znaleźliśmy się na właściwej drodze, ale teraz potrzebujemy dalszych szczegółów, których także pominąć się nie da.
Emocje podstawowe
Już na pierwszy rzut oka widać następny, niewyjaśniony problem: co z różnorodnością emocji? Podział na „przyjemne” i „nieprzyjemne” wygląda na uzasadniony, ale zarówno w jednej, jak i drugiej grupie mamy do czynienia z dość zróżnicowaną treścią konkretnych emocji. Bo inaczej odczuwamy smutek, złość czy strach, inaczej też radość, spokój, ciekawość itp. Jeśli prawdą jest ogólna zasada, że emocja coś (na coś) wskazuje, to uzasadnione jest przypuszczenie, że różne emocje sygnalizują odmienne problemy, czy – mówiąc ogólniej – odmienne sytuacje.
Na przykład:
Lęk i wstyd
Ze wstydem jest problem, gdyż nie wszyscy chcą go zaliczać do kanonu emocji podstawowych, twierdząc, że wstyd to nic innego, jak tylko szczególna postać lęku – lęku związanego ze „zdemaskowaniem” czy „obnażeniem” tak fizycznym, jak psychicznym czy „moralnym” – gdy na jaw wychodzi to, co człowiek chciałby ukryć. Ale zwolennicy podejścia „czteroczynnikowego” twierdzą, że jest to tylko jedno z wielu rozróżnień ze względu na rodzaj zagrożenia. Istnieje bowiem nieskończona liczba czynników, sytuacji zagrażających, pociągających za sobą różne „odcienie”, zabarwienie przeżywanego lęku (obawy, niepokoju, tremy), że nie ma powodu wyróżniać akurat „lęku przed obnażeniem” (jednocześnie nie czyniąc specjalnych względów np. dla „lęku przed utratą pracy” albo „upadkiem ze stromych schodów” lub „wywróceniem się na śliskiej, oblodzonej powierzchni”). Oczywiście, te rozróżnienia będą nam w praktyce potrzebne, gdy będziemy dociekać źródeł konkretnego lęku, bo nie da się tych samych środków zaradczych zastosować wobec groźby utraty pracy i wobec oblodzonej nawierzchni ulicy. Rzecz w tym, że nie potrzebujemy na każdą z tych okoliczności odrębnych określeń emocji. Wystarczy uniwersalne słowo „lęk”, z uzupełnieniem „…przed czym”. Tu pojawia się okazja do zrobienia uwagi, że językowi puryści proponują, aby słowo „lęk” rezerwować dla sytuacji, kiedy jego źródło nie jest jeszcze określone i pozostaje niejasne (niewyjaśnione, niezdiagnozowane), czyli gdy mamy do czynienia z „lękiem nieokreślonym”.
Lęk czy strach
Gdy lęk zyskuje określenie, i staje się jasne, że dotyczy np. lotu samolotem – to w tym momencie staje się on „strachem”. Ale jeśli choć raz zetkniemy się z propozycją całkowicie odwrotną, widać, że te rozróżnienia są dość dowolne, nie mają też mocnego zakorzenienia w potocznych obyczajach językowych. W gruncie rzeczy nie mają istotnego, praktycznego znaczenia, zwłaszcza wtedy, gdy używamy języka jako narzędzia porozumienia (także w relacji psychoterapeuta – pacjent). Profesjonalista dostosowuje się do języka pacjenta czy powszechnie przyjętych językowych zwyczajów, nie zaś edukuje go w niszowej terminologii, niemającej istotnego
znaczenia dla wzajemnego zrozumienia. Nie wydaje się bowiem, aby istniał powód, by sprzeciwiać się potocznemu stosowaniu tych określeń jako synonimów i używać ich zamiennie.
Ta sama emocja, różne nasilenie
Każda z wymienionych czterech czy pięciu emocji może również – oprócz odmiennych treści – być zróżnicowana wewnętrznie, czyli mieć odmienne natężenie. Jest to widoczne we wcześniej podanych określeniach: „trema” to słowo, określające stosunkowo niskie natężenie lęku, chyba że będzie to „paraliżująca trema”, którą równie dobrze można by nazwać „paniką”, która z kolei oznacza stosunkowo największe natężenie lęku. Inne określenia opisują sytuacje pośrednie, choć trudno o ustalenie ścisłej hierarchii nasilenia emocji, zawartego w takich słowach jak: niepokój, obawa, czy zaniepokojenie. Tak więc określenie „lęk” (albo równoważne mu „strach”) jest używane także jako skrótowe określenie ogólne pewnego zbioru stanów emocjonalnych. Zawierają one tę samą emocjonalną treść, ale niosą też informację, dotyczącą określonego natężenia tej emocji, choć w sposób nie nazbyt precyzyjny. To samo dotyczy każdej z pozostałych emocji podstawowych.
Każde z użytych wyżej określeń ma zastosowanie ogólne, a oprócz niego funkcjonuje pewna liczba określeń bliskoznacznych, sygnalizujących różne stopnie natężenia danej emocji. Np. złość może być niewielka (jak „irytacja” – chyba że jest to „krańcowa irytacja”), albo maksymalna, jak „wściekłość” (a może „szał”?). A oprócz tego mamy jeszcze „niezadowolenie”, „gniew” czy kolokwialne „wkurzenie” itp. Mamy małe smuteczki i bezdenną rozpacz, a gdzieś pośrodku zwykłe zmartwienie, niegdyś zaś jeszcze „melancholię”. Dla pełni obrazu wspomnijmy także emocje przyjemne, bo dotąd mówiliśmy o samych tylko nieprzyjemnych.
Pozytywne i negatywne – czy przyjemne i nieprzyjemne?
Warto przy okazji zwrócić uwagę, że świadomie rezygnujemy tu z nadal dość rozpowszechnionych przymiotników, określających emocje jako „pozytywne” i „negatywne”. Wynika to stąd, że takie nazewnictwo sugeruje, że niektóre emocje są pożądane, inne zaś niewłaściwe, zapewne nawet szkodliwe (skoro aż „negatywne”). Tego rodzaju nazewnictwo koresponduje z przekonaniem, że istnieją „właściwe” i „niewłaściwe” emocje (czyli takie, których najlepiej byłoby się pozbyć).
Takie przekonanie podtrzymuje fałszywy pogląd, jakoby emocje (przynajmniej niektóre – tj. „negatywne”) były problemem, z którym należy się rozprawić. A „rozprawienie się” według tradycyjnego podejścia oznacza jakiś rodzaj eliminacji, ograniczenia, osłabienia, niedostrzegania, pomijania, odwracania uwagi, zapominania, wypierania. Jeśli natomiast potraktujemy emocje jedynie jako wskaźnik problemu (nie zaś problem), to nie tylko zniknie potrzeba jakiegokolwiek „modyfikowania” emocji (czyli manipulowania przy wskaźniku), ale przeciwnie – będziemy chcieli dokładnie wiedzieć, na co on wskazuje. Nie będziemy zatem potrzebować terminologii zawierającej jakąkolwiek wprowadzającą w błąd sugestię o rzekomej zbędności, nieadekwatności czy wręcz „szkodliwości” danej emocji. Przeciwnie – będziemy zainteresowani zarówno jej treścią, jak też natężeniem oraz kierunkiem (czy też „znakiem”), tj. tym, czy jest ona przyjemna czy przykra. Bo właśnie to nam mówi, co się dzieje na poziomie naszych potrzeb (pragnień, życzeń, oczekiwań) – i jeśli chcemy być o tym dobrze poinformowani, to nie będziemy zainteresowani zakłócaniem tej informacji. A to dlatego, że będzie nam ona potrzebna do podejmowania działań służących zmianie. Ale rzeczywista zmiana nie będzie przecież polegała na wytwarzaniu iluzji zmiany (poprzez zakłócanie informacji płynącej ze wskaźnika), lecz na takiej zmianie sytuacji (warunków, w jakich się znajdujemy), aby warunki te bardziej sprzyjały skuteczniejszej realizacji naszych zamysłów czy pragnień.
Jeśli więc np. pojawia się w nas lęk, to pierwszy krok polega na niezakłóconym uświadomieniu sobie faktu odczuwania tej właśnie emocji. Wydaje się to oczywiste, ale wbrew pozorom już ten pierwszy krok wymaga pewnego wysiłku w postaci uwagi i szczerości wobec siebie samego. A to dlatego, że w ciągu całego dotychczasowego życia większość z nas – jak pamiętamy z wcześniejszych rozważań – przechodziła raczej trening odwrotny: jak „nie czuć”, nie przyjmować do wiadomości, zaciemniać obraz odczuwanych emocji, zaprzeczać ich istnieniu. Dlaczego?
Przyczyny antytreningu
Emocje wymagały uwagi, by je dostrzec, przeanalizować, a następnie poświęcić czas na rozwiązywanie problemu. I w takich momentach dawała o sobie znać niecierpliwość, brak empatii, pośpiech, brak wiedzy, co robić. Radziliśmy sobie z nimi tak, jak umieliśmy. I nie tylko w kwestiach emocji nie otrzymywaliśmy właściwych wskazówek. Wręcz odwrotnie, otrzymywaliśmy podpowiedzi niewłaściwe, sprowadzające na manowce nasze myślenie o emocjach i sposób postępowania z nimi.
Generalnie rzecz ujmując, otoczeniu (naszemu wychowaniu, społeczeństwu) chodziło o to, byśmy nie zwracali uwagi na emocje, a posługiwali się wyłącznie intelektem, i sprawnie osiągali właściwe wyniki, w narzuconym nam tempie. Ignorować – a gdy się nie dawało, pacyfikować – nasze wewnętrzne sygnały z obszaru emocji, i słuchać zewnętrznych sygnałów ze strony otoczenia, formułującego własne wymagania wobec nas, niezostawiające miejsca na emocje. Oto było nasze zadanie. Nic zatem dziwnego, że nasze własne wnętrze stawało się dla nas z czasem coraz większą zagadką, sprawiającą niezrozumiałe kłopoty. I aby temu wreszcie zaradzić, potrzebujemy uzupełniającej edukacji – psychoedukacji – w wieku dorosłym. Jednym z jej pierwszych elementów jest: zaprzyjaźnić się bardziej niż dotąd z emocjami. Zarówno z emocjami w ogóle, jak też – zwłaszcza – z własnymi. Poprzyglądajmy się im zatem jeszcze przez chwilę. Warto wiedzieć, że w języku polskim istnieje aż kilkaset różnych określeń stanów emocjonalnych, choć na co dzień używamy zapewne tylko kilkanaście z nich.
Mieszane uczucia
Ta wielość nie kłóci się z poglądem, że w gruncie rzeczy mamy do czynienia zaledwie z czterema czy pięcioma emocjami podstawowymi. Bo sprawa wygląda podobnie, jak w malarstwie: tutaj także istnieje zaledwie kilka barw podstawowych, cała reszta zaś to odcienie i mieszanki poszczególnych barw w najróżniejszych proporcjach. Oprócz kilku emocji podstawowych mamy do czynienia z całą wielością zarówno odcieni danej emocji, jak też z mieszankami – a raczej współwystępowaniem różnych emocji w konfrontacji z konkretną sytuacją. Dzieje się tak dlatego, że sytuacje również nie zawsze są jednorodne; pojedyncza sytuacja często zawiera w sobie najróżniejsze aspekty i cechy, sprzyjające i niesprzyjające zaspokajaniu naszych – na dodatek także różnych – potrzeb. Tak więc jedna i ta sama sytuacja może w jednej i tej samej chwili zawierać w sobie zarówno elementy zagrożenia, jak też – patrząc z innego punktu widzenia – elementy straty czy braku, a z jeszcze innego – stanowić przeszkodę czy ograniczenie. Aby skomplikować sytuację jeszcze bardziej zaznaczmy, że nie musi – choć może – to być mieszanka wyłącznie elementów nieprzyjemnych i niekorzystnych, albo wyłącznie elementów przyjemnych i korzystnych. Równie często – a może wręcz najczęściej – mamy do czynienia z jednoczesnymi mieszankami elementów korzystnych i niekorzystnych (w obszarze sytuacji) oraz przyjemnych i nieprzyjemnych (w obszarze emocji).
Złożone sytuacje
Przykładem może być otrzymanie nowej pracy (z czego jesteśmy zadowoleni), choć praca ta wymaga kwalifikacji, których w sobie nie jesteśmy jeszcze do końca pewni (co rodzi poczucie zagrożenia i lęk). Dodatkowo nowa praca niesie ze sobą większe ograniczenia niż poprzednia (co budzi nasze niezadowolenie, i odrobinę złości), zaś na koniec, oznacza rzadsze spotkania z przyjaciółmi, albo nawet rozstanie z kimś bliskim na jakiś czas – co procentuje smutkiem. Czy na tę mieszankę emocji istnieje jakieś jedno, „zbiorcze” określenie? Raczej nie, ale też i nie ma takiej potrzeby, tak jak nie każda kombinacja klocków lego musi mieć swoistą, specyficzną nazwę. Tak samo i tutaj: ilość kombinacji poszczególnych, odmiennych elementów sytuacji jest praktycznie nieograniczona, co sprawia, że także sytuacje, z jakimi mamy w życiu do czynienia, są niepowtarzalne i nigdy nie są do końca identyczne, choć zawierają różne wspólne elementy. Co więcej, w naszych emocjonalnych reakcjach nawet na podobne sytuacje, za każdym razem mogą być brane pod uwagę zupełnie inne elementy tych sytuacji, w zależności od tego, jakie nasze potrzeby są wtedy dla nas ważne. Stąd też w tych – na pierwszy rzut oka podobnych lub nawet identycznych sytuacjach – mogą się pojawiać odmienne zestawy emocji i inna ich hierarchia. Np. gdy zdarzy nam się spóźnić na pociąg, może dominować w nas złość, zaś innym razem – radość, że nie musimy uczestniczyć w nudnej konferencji. A oprócz tego w obydwu przypadkach emocjom dominującym mogą towarzyszyć inne, związane z innymi elementami sytuacji. Z tych wszystkich powodów ani nie byłoby możliwe, ale też nie byłoby praktyczne, określać nieskończoną liczbę różnych sytuacji nieskończoną liczbą (co by to w ogóle miało znaczyć?) odrębnych nazw dla poszczególnych kombinacji różnych emocji.
Co innego opis, co innego analiza
W ostatecznym rachunku, jeśli chcemy naprawdę dociec, co naprawdę w danej sytuacji odczuwamy, najlepiej służy temu dotarcie do emocji podstawowych. Emocji dochodzących do głosu w tej sytuacji i ustalenie ich ewentualnej hierarchii, jeśli mamy do czynienia z więcej niż jedną emocją. Dla zrozumienia tego, co dla nas istotne, wystarczy nam cztery czy pięć emocji podstawowych, bo to one wskazują na najważniejsze cechy sytuacji z punktu widzenia naszych potrzeb.
Można więc zadać przewrotne pytanie: to po co nam w takim razie aż kilkaset różnych słów na określenie różnych, złożonych stanów emocjonalnych? Potrzebujemy ich do drobiazgowych, subtelnych, „barwnych” opisów rzeczywistości. I często opis tego, co się wydarzyło i co kto przeżywał, w zupełności nam wystarczy. Dopiero gdy potrzebujemy czegoś więcej niż opisu – czyli np. zmiany – to wtedy potrzebujemy także psychologicznej analizy sytuacji, wymagającej „rozłożenia jej na czynniki pierwsze”, dzięki czemu dopiero docieramy do istoty wydarzeń czy też tzw. „sedna sprawy”. Owo sedno i owe czynniki pierwsze to dopiero emocje podstawowe, ukryte pod powierzchnią wstępnego, czasem malowniczego i barwnego, literackiego czy reporterskiego opisu (nawet jeśli autorem tego opisu nie jest ani literat, ani reporter – ale my sami lub nasz rozmówca, a dzieje się to w czasie zwyczajnej, codziennej rozmowy).
Autor jest psychoterapeutą, trenerem psychologicznym, coachem. Specjalizuje się w warsztatach dotyczących kompetencji osobistych i społecznych.